piątek, 13 lutego 2015

Jak odczarować sobie styczeń, mając tylko jeden dzień urlopu

Podobno styczeń jest najsmutniejszym miesiącem w roku. W styczniu człowiek czuje się też najbiedniejszy. Pogoda jest brzydka, zima nie odpuszcza, słońce pokazuje się tylko na sekundę. A ja w dodatku jeszcze cały styczeń byłam przeziębiona. Ale i tak mój styczeń był cudowny, i długo będę go wspominać. Jak to zrobiłam?
Otóż, styczeń jest także niedrogi. I dla większości zupełnie poza sezonem. Łatwo coś tanio zabukować. Ceny lotów wzbudzały uśmiech na twarzy, a pierwsze B&B, do którego zadzwoniłam, miało wolne pokoje (i to chyba wszystkie). I do tego wszystkiego potrzebowałam JEDEN dzień urlopu. Dosłownie jeden. To ważne, bo chociaż wszyscy chcielibyśmy być bogatymi podróżnikami, większość jednak musi pracować. A urlop nie jest z gumy. Z drugiej strony, życie dwoma tygodniami wakacji przez cały pozostały rok pracy może do tego życia nieźle zniechęcić. Postanowiłam się nie dać i ruszyłam w drogę. W trzy dni zobaczyłam trzy miejsca - Rzym, Sulmonę i Pacentro.

Nie da się ukryć, że udało mi się to dzięki świetnym połączeniom z Dublina do Rzymu - lot wychodzący wcześnie rano, a przychodzący późnym wieczorem, a także dzięki gotowości do nie przespania całej nocy. Wylatywałam z gorączką, jeszcze na lotnisku plecak ciążył mi nieznośnie. Ale kiedy tylko wysiadłam z metra pod Koloseum, stał się nagle lekki jak piórko, i pozostał już taki do końca wyprawy :)

Rzym, Sulmonę i Pacentro opiszę w osobnych postach, tutaj chciałabym się skupić na transporcie kolejowym z Rzymu do Sulmony. Zacznę od ostrzeżenia. Stacja kolejowa Roma Tiburtina jest świeżo po przebudowie. Miałam odjechać z peronu 3 zachodniego, który, wedle logiki, powinien znajdować się na zachód od peronu trzeciego, dla zmylenia znajdował się jednak za 15 i 16. Znaki są, ale dość rzadko, a zresztą trochę się im nie dowierza :) W dodatku każdy, pytany o ten peron, odpowiadał, że nie ma pojęcia, gdzie on jest, bo jest tu pierwszy raz po przebudowie. Dosłownie na ostatnią chwilę znalazłam osobę, która mnie poprowadziła we właściwym kierunku. Nowy dworzec obfituje w nietypowe rozwiązania, i może, jeśli ktoś zna już stację, są to rozwiązania trafione, ale trudne do ogarnięcia na pierwszy raz, więc jeśli się tam wybieracie, dajcie sobie trochę więcej czasu niż standardowe 15 minut.

Miejsce, w którym nocowałam - Sulmonę - znalazłam palcem po mapie. Wyszłam z założenia, że koleją będzie najpewniej i najtaniej (bilet z Rzymu do Sulmony kosztował 10 euro 60 centów). Lubię też sobie popatrzeć z okna na okolicę, przez którą przejeżdżam. Sulmona była pierwszym miejscem, które na tej trasie leżało, które przykuło mój wzrok na mapie, więc pojechałam.

Podróż tą trasą była wartością samą w sobie - tory wiły się jak róg bawoli, a składały się głównie z tuneli i mostów. Kiedy tamtędy jechałam, przyszło mi do głowy, że właściwie mogłabym nauczyć się latać - wydawało mi się to wtedy zupełnie możliwe, kiedy pociąg szybował nad przepaściami - tylko po co?
Niezapomnianym widokom gór towarzyszyły rozsiane po ich szczytach miasteczka i zamki. Pierwszym szokiem było Tivoli, położone na skale, z której wytryskało kilka wodospadów, i spadało w przepaść tak głęboką, że nie było nawet widać jej dna. Próbowałam zrobić zdjęcie, niestety, uchwyciłam tylko jeden wodospad, i w dodatku, sfotografowany przez szybę, wygląda on raczej jak plastikowa reklamówka zawieszona na drzewie...


Potem było już tylko ciekawiej - Roviano, Arsoli, Carsoli i Celano z zamkiem na szczycie:


I wszędzie góry, góry jak ściany, ze śniegiem na szczytach. Aż w końcu - już po ciemku - dojechałam do Sulmony. Ale o tym już kiedy indziej :)

2 komentarze:

  1. Styczen jest smutny, długi i nudny! Ale Anglia czy Irlandia daje fajne możliwości bo zawsze jest ciut kasy na małą podróż. W Polsce nie byłabym w stanie płacic za wszystko i pojechać sobie na jeden dzien do Rzymu. Wariatka jestes w ogóle! Na jeden dzień do Rzymu? I nie tylko do Rzymu!!! U mniezawsze zmęczenie wygrywa. Ale we wrześniu lecę w Barcelonę!

    OdpowiedzUsuń
  2. Wiesz, ja byłam zmęczona tylko na jednej mojej wyprawie. Z reguły jest tak, że nawet, jak się słaniam z gorączki stercząc po nieprzespanej nocy na lotnisku, to potem, na miejscu, już nie czuję bólu ani zmęczenia, napędza mnie tajemnicza energia z zabytków, natury, kosmosu, jak zwał, tak zwał :) Trzeba tylko przemóc ten zdradziecki głos, który Ci w ucho szepce: "oooch, jestem taka zmęczona, może zostanę w łóżku i odmieszkam czynsz, albo pójdę na spacer", a na skutek którego siedzisz cały dzień przed kompem, psujesz wzrok i krzywisz kręgosłup...
    Barcelony zazdroszczę, ale tylko troszkę, bo sama lecę do Lizbony, może się potem wymienimy doświadczeniami?

    OdpowiedzUsuń